Kobieta integralna
Jak wyobrażamy sobie współcześnie życie szczęśliwej kobiety? Dla niektórych to będzie silna, niezależna bizneswoman odnosząca sukcesy zawodowe i potrafiąca czerpać radość życia z podróży po świecie i eksploracji nieznanego. Dla kogoś innego będzie to kobieta potrafiąca płynnie łączyć wychowanie dziecka (ewentualnie dwójki dzieci) z samorealizacją i rozwojem w innych dziedzinach życia. Kto jednak współcześnie, z ręką na sercu, za ideał życia uzna niepracującą zawodowo matkę wielodzietną, gotującą obiady dla całej rodziny, a w wolnym czasie chodzącą na Mszę świętą?
Doświadczyliśmy zasadniczej zmiany mentalności. Na wielodzietność wiele kobiet patrzy z pewnym podziwem, ale tak jak się patrzy na egzotyczne zwierzę. Towarzyszy temu ocena: „owszem, zjawisko może piękne, ale mnie nie dotyczy”. Gdzieś u samych podstaw kobiecej tożsamości zdołano z nas wyrugować wizję życia, w której macierzyństwo odgrywa istotną rolę. Zamiast tego poleca się nam model, w którym samorealizacja polega na pracy zawodowej. Promuje się styl życia, w którym nie mieści się kobieta, która pości, bo to zacofanie, w zamian proponuje się ideał kobiety dbającej o swój wygląd dzięki odpowiednim dietom i kosmetykom. Proponuje się model życia, w ramach którego matka odpoczywająca od domowego stresu, idąca na Mszę świętą etykietkowana jest jako dewotka, a pani odstresowująca się zakładaniem nogi na głowę w ramach zajęć jogi oceniana jest jako kobieta dbająca o siebie i samoświadoma.
Mimo to, w badaniu z roku 2012 zleconym przez pełnomocniczkę rządu ds. równego traktowania, które obejmowało wyobrażenia na temat podziału ról w rodzinie, okazało się, że aż 47% kobiet marzy o tradycyjnej rodzinie, gdzie mężczyzna zarabia pieniądze, a kobieta może nieobciążona koniecznością pracy zarobkowej spokojnie zajmować się dziećmi. Jeszcze więcej kobiet, czyli 64% jest przekonanych, że nie powinno się zmuszać do pracy zawodowej matek z małymi dziećmi (do trzeciego roku życia). Oznacza to, że mimo wszystko natura odzywa się w nas i przypomina, wbrew światu, że pełnia kobiecości realizuje się w macierzyństwie.
Syndrom sztokholmski?
Feministki są zdania, że w Polsce jest zbyt mało wyemancypowanych kobiet i zbyt silny jest kod kulturowy wtłaczający kobietę w rolę kury domowej. Kobieta deklarująca, że jest szczęśliwa
w monogamicznym związku małżeńskim, wychowując gromadkę dzieci, wykazuje syndrom sztokholmski, czyli jako ofiara przemocy ze strony mężczyzny zaczyna w ramach mechanizmów obronnych bronić swego prześladowcy.
Jednak w 1993 roku naukowcy Høyer i Lund opublikowali wyniki badań, które wstrząsnęły feministkami, a które osobiście, jako matka wielodzietna szczególnie lubię. Badacze przez 15 lat śledzili losy niemal miliona kobiet – zarówno „singielek”, jak mężatek – pod kątem depresji i skłonności do samobójstwa. Badania wykazały, że niezależnie od wszystkich innych czynników (takich jak wykształcenie, status społeczny, finanse itp.) najlepszym zabezpieczeniem przed depresją i myślami samobójczymi są dzieci. Co ciekawe – zależność jest wprost proporcjonalna – im więcej dzieci, tym mniejsza skłonność do depresji i zachowań autodestrukcyjnych, szczególnie w okresie okołomenopauzalnym. Innymi słowy – prawdziwa samorealizacja kobiet wyraża się
w wielodzietności.
Sylvia Hewlett, autorka wielu bestsellerów zauważa, że kobiety sukcesu, które wybrały karierę zawodową nad macierzyństwo w dużej mierze żałują tej decyzji. A nawet wśród tych, które połączyły karierę z byciem mamą jedynaka, wiele żałowało, że nie zdecydowało się na więcej dzieci..
Ciekawe są w tym kontekście doświadczenia szwedzkie, gdzie od lat 70. prowadzono intensywne programy mające na celu „bardziej sprawiedliwy” podział opieki nad dziećmi, zachęcające ojców do korzystania z urlopów tacierzyńskich. Okazało się, że mimo zachęt, większość Szwedek i Szwedów wybiera tradycyjny podział ról, a nawet tam, gdzie opiekę nad małym dzieckiem sprawują ojcowie, wygląda ona zupełnie inaczej niż opieka mam. Szwedki, które po urodzeniu dziecka wracały do pracy, uważały to za poświęcenie dziecka na rzecz kariery.
Wisienką na torcie może być fakt, że nawet niektóre z feministek uważają odarcie ich z macierzyństwa za krzywdę. Siobhan Darrow, korespondentka wojenna CNN pisze w swojej autobiografii „Flirting with Danger” o swym marzeniu o macierzyństwie, które pojawiło się
w okolicach 30. roku życia, narzekając na „tykający zegar biologiczny”. Kay Jamison, znana feministka i psychiatra także określa swą bezdzietność przyczyną najgłębszego żalu w jej życiu. Z kolei australijska feministyczna dziennikarka Virginia Haussegger, pisze wprost: „[jestem] zła, że byłam tak głupia, by przyjąć słowa moich feministycznych matek za ewangelię. Zła, że byłam tak tępa, by uwierzyć, że poczucie spełnienia przynosi kobiecie skórzana teczka[1]„.
Cały osobny rozdział zajęłoby omawianie natury kobiecej seksualności (a nie ma na to miejsca), jednak należy choć wspomnieć, że mechanizmy biologiczne (związane np. z hormonami, zwłaszcza oksytocyną i dopaminą) są u kobiet nastawione na budowanie trwałego, intymnego, monogamicznego związku ukierunkowanego na zapewnienie stabilnego i pełnego miłości środowiska wychowania potomstwa. Dopiero traumatyczne doświadczenia (przemoc domowa, molestowanie czy wykorzystanie seksualne, seksualizacja otoczenia, rozwód rodziców itp.), powodują powstawanie lęku przed seksualnością wyrażoną w intymności i docelowo – w macierzyństwie.
Kogo pociąga feminizm?
Mam przywilej posiadania manuskryptu pracy doktorskiej Josepha Nicolosiego juniora opisującej jego badania nad psychologicznymi uwarunkowaniami feminizmu. Odpowiada
w niej na pytanie – czy istnieje jakiś wspólny wzorzec doświadczeń życiowych, aspektów osobowości itp., który odróżniałby feministki od reszty populacji kobiet. Prowadzone wcześniej badania wykazują kilka cech charakterystycznych – większa autonomia i niezależność, wyższy poziom agresywności i androgyniczności, częstsze doświadczenie bycia ofiarą przemocy.
Nicolosi odkrył, że zarówno w historii osobistej, wypowiedziach, aktywności politycznej jak i sztuce feministycznej można dostrzec elementy charakterystyczne dla osobowości uzależnionej, która stara się samodzielnie poradzić sobie z nieprawdziwymi przekonaniami na swój temat. Zidentyfikowane we wcześniejszych badaniach cechy są charakterystyczne dla dzieci rodziców narcystycznych. Nicolosi opiera się w opisie na książce Niny Brown, (2001) Children of the self absorbed. Jego badania empiryczne na potrzeby pracy doktorskiej potwierdziły tę tezę. Podstawowym nieprawdziwym przekonaniem osobowości uzależnionej jest: „Moja wartość zależy od innych”.
U feministek próba poradzenia sobie z zaburzonym poczuciem własnej wartości idzie w kierunku walki o swą autonomię, niezależność. Jednak ponieważ nie jest to zdrowe przepracowywanie problemu a walka oparta na mechanizmach obronnych, u wielu feministek idzie za tym projekcja swoich osobistych doświadczeń i przekonań na całą populację kobiet.
Doskonale widać to na przykładzie feministycznej sztuki. Zobaczmy choćby pierwszy numer magazynu „Ms”. Na okładce widać kobietę z ośmiorgiem rąk, wykonujących służbę dla innych, z dzieckiem w brzuchu, stylizowaną na hinduską boginię śmierci Kali. Dominujące w sztuce feministycznej jest przedstawianie kobiety jako ofiary, pozbawionej życia marionetki, maszyny służącej do zaspokajania potrzeb innych. W tym momencie potrafimy, jak sądzę, zrozumieć niezdolność feministek do wiary, że jakakolwiek kobieta może czuć się szczęśliwa i spełniona w tak zwanym tradycyjnym małżeństwie.
Zdrowy rozwój kobiecości bazuje na prawidłowo ukształtowanym poczuciu własnej wartości. W prawidłowym rozwoju osoba ludzka wpierw nabiera poczucia: „jestem kimś unikatowym, godnym szacunku, kochanym i potrafiącym kochać, moja wartość zależy ode mnie, nie od zewnętrznych okoliczności i innych osób”. Gdy mamy zdrowe poczucie własnej wartości (co kształtuje się dość wcześnie w życiu człowieka), na tym podłożu rozwijają się kolejne elementy tożsamości – np. akceptacja własnej płci, zaakceptowanie naturalnych różnic w sposobie funkcjonowania psychicznego kobiet i mężczyzn, odnajdywanie piękna komplementarności płci, umiejętność wchodzenia w relację miłości opartej na zaufaniu i wzajemnym szacunku.
Gdy proces ten zostaje zaburzony, rozwój może przebiec bądź w kierunku niespełnionego życia w charakterze osoby zaprzeczającej swoim potrzebom na rzecz spełniania oczekiwań innych, bądź osoby, która zbuntuje się przeciw temu i próbuje odnaleźć poczucie wartości w wywalczonej autonomii. Nie jest to jednak autonomia osoby prawdziwie wolnej, a autonomia wynikająca z przekonania „póki walczę z zależnością, jestem niezależna”. W tym momencie rozumiemy, dlaczego feminizm łączy się tak bardzo z aktywizmem. Pamiętajmy, że feminizm autentycznie łączy się z wrażliwością na krzywdę kobiet
i empatią, jego fałsz polega na uznaniu, że wszystkie kobiety są ofiarami.
Prawa człowieka a prawa kobiet
Gdy bierzemy pod uwagę całość populacji kobiet (feministki stanowią zaledwie niewielki ułamek całości),pozostaje w nas tęsknota za integralnością kobiecości – czyli realizowania swojego człowieczeństwa w harmonii z naturą. Ważnym elementem tej integralności jest macierzyństwo. Widać to w głosach kobiet. Chcemy dzieci nie dlatego, że mamy syndrom sztokholmski, lecz dlatego, że macierzyństwo stanowi naturalny element cieszenia się pełnią kobiecości. Jest pragnieniem wynikającym ze zdrowego rozwoju.
Wydawałoby się, że działania z poziomu funkcjonowania Państwa powinny wspierać te dążenia, jako nie tylko pomagające w zachowaniu zdrowia psychicznego populacji kobiet, lecz mające bezpośredni skutek w postaci większej dzietności, zastępowalności pokoleń, a w rezultacie – przetrwaniu państwa jako takiego.
Mimo to na poziomie prawodawstwa widzimy coraz większy wpływ ideologii uznających,
że jedyną prawdziwą wolnością jest zmuszenie kobiet do działania wbrew swej naturze. Odchodzi się od terminologii Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka na rzecz niezdefiniowanych, lecz poruszających emocje „praw” kolejnej generacji. Przykładem jest np. pojęcie praw reprodukcyjnych, które choć pojawiły się po raz pierwszy w tzw. proklamacji teherańskiej (deklaratywnej, prawnie niewiążącej), de facto weszły do szerszej dysputy publicznej dopiero po roku 1995 (konferencja ONZ w Kairze), lecz nie doczekały się do tej pory precyzyjnej definicji.
Wydawałoby się, że skoro to terminologia niejasna i niezdefiniowana, nie powinna mieć miejsca w polityce. Jednak pojęcie praw reprodukcyjnych dominuje we współczesnej dyspucie o prawach człowieka, w tym w publikacjach naukowych. Stąd np. określenie „prawa kobiet” stosuje się wymiennie z „prawami reprodukcyjnymi”. A w zależności od kontekstu pod pojęciem praw reprodukcyjnych rozumie się np. pochwałę aborcji, celowego ubezpładniania kobiet, promiskuityzmu seksualnego. Prawem reprodukcyjnym jest tak naprawdę wszystko to, co pogwałca kobiecą naturę, nastawioną na macierzyństwo, tworzenie intymności opartej na monogamicznym związku itp.
Jednym z koniecznych rozwiązań jest powrót do precyzyjnej terminologii dotyczącej praw człowieka w debacie publicznej, a zwłaszcza w prawodawstwie. Dobrym przykładem koniecznej do wykonania pracy są np. analizy prawne autorstwa Ordo Iuris. Do tej pory debaty o prawach kobiet przebiegają według schematu narzuconego przez środowiska feministyczne – podkręcanie emocji, zwłaszcza manipulacja lękiem, bez dyskusji merytorycznej, czego rezultatem są demonstracje podatnych na manipulację przepełnionych lękiem kobiet, sprowadzonych do poziomu narzędzia w rękach inteligentnych manipulatorów.
Autor: Bogna Białecka
www.czir.org