Mówiliśmy do niego „Wujku” i to nie było dziwne. O Janie Pawle II z córką papieskiego lekarza

Opublikowano: 18 maja 2020 r.

Jej rodzice – Ewa i Mieczysław Wisłoccy – byli bliskimi przyjaciółmi Karola Wojtyły, Mieczysław także jego lekarzem. Wiga (Jadwiga) Wisłocka-Autet należy do drugiego pokolenia skupionego wokół legendarnego „Wujka”.

Kliknij tutaj, by przejrzeć galerię

Urodziła się w Krakowie, dziś mieszka w Nowej Zelandii i pracuje dla Diecezji Auckland Kościoła Katolickiego. Choć przyznaje, że większość cennych wspomnień wolałaby zachować dla siebie i rodziny, z Aleteią dzieli się kilkoma historiami: między innymi o przyjaźni z Ojcem Świętym, czasach krakowskich oraz „siódemkach” i śniadaniach w Watykanie.

Aleksandra Gałka-Reczko: Wcześniej chciałam spytać o pierwsze spotkanie z Karolem Wojtyłą, ale skoro znałaś go od dziecka, to zapewne masz wrażenie, że był w twoim życiu niemal od zawsze…

Wiga (Jadwiga) Wisłocka-Autet: Na pewno on znacznie lepiej pamiętałby nasze pierwsze spotkanie, niż ja mogłabym to wspominać. Znał bardzo dobrze moich rodziców należących do grupy studentów, którymi zajmował się jako duszpasterz w Krakowie. To byli młodzi ludzie, którzy albo już byli po ślubie, albo w tej wspólnocie – znanej jako Środowisko – poznawali się,  zawierali przyjaźnie, pobierali się… Karol Wojtyła im „duszpasterzował” i wspomagał te młode pary. Z kolei z tych par rodziły się dzieci i ja jestem jednym z nich. Należę do drugiego pokolenia ludzi zgromadzonych wokół Karola Wojtyły.

Pamiętasz, jak się do niego zwracałaś?

Myśmy mówili do niego „Wujku” i to w ogóle nie było dla nas dziwne. Gdy jesteś dzieckiem, to dorośli znajomi twoich rodziców są „ciociami” i „wujkami”. Tym bardziej, że w języku polskim i w polskiej kulturze wtedy nie zwracało się do osoby starszej po imieniu. Określenie „Wujek” wyszło od studentów, którzy jeździli z Karolem Wojtyłą na kajaki, chodzili z nim po górach. Ta grupa młodych ludzi już istniała wcześniej, była zgromadzona wokół osoby Jurka Ciesielskiego (sługi Bożego) i jego żony Danuty. Jurek był osobą bardzo wysportowaną i wyciągał studentów na różne wyjazdy. Podobno przed jedną z takich wypraw padło nawet pytanie, czy Karol Wojtyła potrafi jeździć na nartach i czy na pewno da sobie radę. To były lata 50-te, w których była jeszcze bardzo duża cenzura i mocny komunizm. W związku z tym nie można było do osoby duchownej ubranej w cywilne ubrania zwracać się „proszę księdza”. Ludzie postronni mogliby to usłyszeć i donieść milicji.

Mam obraz Wojtyły jako człowieka, który miał dobry kontakt z dziećmi. Zgadza się?

Tak. Na przykład organizował w swoim Pałacu Arcybiskupim w Krakowie tzw. „kinderbale”. To był czas, kiedy przychodziły na świat dzieci zgromadzonych wokół niego studentów. W czasach komuny wszystko było biedne, szare, przyziemne. I w tej szarości Wujek organizował wspaniałe zabawy i przyjęcia dla dzieci. Mogliśmy biegać po Pałacu Arcybiskupim, bawić się i tańczyć. Siostry zakonne robiły nam wspaniałe jedzenie. Mam bardzo wyraźne wspomnienie gonienia po tych salach, po których na co dzień chodzą poważni dostojnicy. My tymczasem szaleliśmy tam, piszczeliśmy i ślizgaliśmy się po drewnianych podłogach. On się bardzo z tego cieszył. To były momenty beztroski, pewnie odpoczynku od rozmyślań. My często nie zdawaliśmy sobie sprawy z różnych zawirowań politycznych i tego, w jakiej sytuacji Kościół wówczas się znajdował.

Przy jakich innych okazjach się widywaliście?

Inną ważną okazją było kolędowanie. Wujek kochał śpiewać kolędy. Organizował je u siebie, a zwyczaj ten potem przejął kard. Franciszek Macharski, a następnie kard. Stanisław Dziwisz. Zawsze był poczęstunek, siedzieliśmy w wielkim kręgu i była taka zasada: każda kolejna osoba musiała zaproponować kolędę, która nie była dotychczas zaśpiewana. Nie można było podać jedynie tytułu, trzeba było umieć ją śpiewać. Wujek znał wszystkie kolędy i zawsze potrafił zaintonować kolejną i kolejną. A kończyło się tą pt.: „Oj, Maluśki, Maluśki”. To była jego kolęda. Wszyscy się uciszali, a Wujek taką góralską intonacją śpiewał ją solo, my dołączaliśmy tylko do refrenu. Miał piękny głos… A kolędy lubił ponad wszystko.

A na kajaki jeździłaś jako nastolatka, studentka?

Zaczęłam jako dziecko.

Myślałam, że to były wyprawy dla dorosłych.

Gdy pośród studentów zaczęły się tworzyć rodziny, to dołączały także i małe dzieci. To, nota bene, było dużą zmianą rytmu tych Kajaków. Nie wszyscy byli przekonani, że włączanie dzieci jest dobrym pomysłem. Wydaje mi się, że mój brat był pierwszym, którego obecność była zaakceptowana. Nie pamiętam swoich początków, bo byłam bardzo mała. Mam za to sporo późniejszych wspomnień. Kiedyś zachorowałam i nie mogłam jechać ze wszystkimi na Kajaki. Okazało się, że pojawiła się możliwość, by dotrzeć tam później razem z Wujkiem i ks. Stanisławem Dziwiszem samochodem. Moją pierwszą reakcją było „mowy nie ma!”. Nie chciałam jechać z dostojnikami jakimś czarnym, ponurym samochodem, wtedy te Mazury wydawały mi się końcem świata. Ale ostatecznie pojechałam z nimi i było świetnie, cieszyłam się, że mogłam tam dotrzeć. Kajaki trwały zazwyczaj dwa tygodnie. Pierwszy tydzień był „pływający”, a potem była część tzw. „rodzinna”. Polegała na tym, że stacjonowało się już w jednym miejscu. Jak Wujek był kardynałem i nie mógł uczestniczyć w całej wycieczce, to dołączał do nas na tę drugą część.

To miało formę rekolekcji?

Nie, to nie miało nic wspólnego z rekolekcjami, choć Wujek codziennie odprawiał nam mszę świętą.

I faktycznie była odprawiana w plenerze, na kajaku?

Tak, najczęściej odprawiana była na wywróconym do góry dnem kajaku przywiązanym do drzew.

Miał ze sobą ornat, naczynia liturgiczne i cały ekwipunek?

Tak. Był chyba jednym z pierwszych księży, którzy odprawiali mszę świętą poza kościołem, jeszcze zanim sobór to zaakceptował. Także był pioniersko-rewolucyjny w tym wszystkim.

Byli ministranci, którzy służyli do mszy?

Tak, chłopcy służyli do mszy, wśród nich m.in. mój brat. Dziewczynki zbierały kwiatki, by ołtarz był ładnie przystrojony. Bardzo to wyglądało spartańsko, ale i świątecznie zarazem. Msze zazwyczaj odbywały się rano, choć czasami zdarzało się, że z powodu np. niepogody były przekładane na wieczór. Zależało to również od tego, dokąd mieliśmy płynąć. Po mszach trzeba było zwinąć cały obóz, spakować do kajaków i płynąć. To co dłużej trwało, to były ogniska wieczorne – dyskusje i śpiewanie piosenek, które Wujek kochał.

Jakie piosenki śpiewaliście wtedy?

Różne. Było też sporo takich, które były pisane przez „kajakowiczów” specjalnie na Kajaki. Dobrze pamiętam piosenkę:

Kalosz mknie po Czarnej Hańczy, przy tym bardzo dziwnie tańczy
Bo załoga tam niezgodna, zwłaszcza wtedy gdy jest głodna.
Wujek wtedy medytuje, przy tym Majtka ochlapuje,
Ten zaś buty Wujka chowa, kiedy kajak ma ładować.
(…)
Kiedy wreszcie się pogodzą, to w ‘szczypiorek’ zaraz wchodzą,
I tam mówią po łacinie, bo ich kajak z tego słynie.

(Z kajakowych zapisków, tekst otrzymany od Wigi Wislockiej-Autet)

Jak to wyglądało? Wyobrażam sobie to wspólne przygotowywanie posiłków, pieczenie kiełbasek…

Nie było kiełbasek wtedy (śmiech).

Ryby?

Też nie. Konserwy, zupy w proszku, makarony. Choć zdarzały się czasami różne dobroci… Jak przemierzaliśmy przez różne wsie, to robiliśmy zakupy bezpośrednio u gospodarzy i udawało się zdobyć biały twarożek, jakieś swojskie kiełbasy do kanapek. Ale to były czasy, w których nie było zbyt wiele. Kiedy Wujek z nami pływał, był goszczony przez różne załogi i to było bardzo fajne, bo miało się go „na kolację” i potem „na śniadanie”.

Co to znaczy?

Każda załoga miała swoją kuchnię i przygotowywała posiłki. Czasami załogi się łączyły i gotowało się wspólnie. Wujek nie miał własnej kuchni i był goszczony, przechodził z jednej kuchni do drugiej. To były takie momenty specjalnie, bo miało się go – jakby ekskluzywnie – dla siebie, prawie na wyłączność. Wtedy z nami siedział, rozmawiał, zadawał pytania.

Był ciekawy ludzi? Lubił słuchać waszych opowieści?

Ooo, on był nas bardzo ciekawy, wszystko pamiętał, dobrze orientował się, co się u nas dzieje.

A sam opowiadał?

Nie, on nie bardzo lubił opowiadać o sobie. Był bardziej ciekawy tego, jakie ludzie mają przeżycia do podzielenia się. Znajdował inspirację, natchnienie w historiach, z którymi się stykał poprzez te przyjaźnie i rozmowy. Sam to przyznawał. A to były trudne czasy… Pamiętam na przykład takie dylematy: czy to jest słuszne pracować rzetelnie, jeśli się pracuje dla reżimu, który jest opresyjny względem jednostki? Co jeśli moja sumienna praca pozwala utrzymać się i rozwijać temu reżimowi, bo ja mu w tym pomagam? I te dyskusje toczyły się i z Wujkiem, ale też między naszym młodym pokoleniem a pokoleniem naszych rodziców. Gdy przyjechał do Polski już jako papież, zanim komunizm upadł, to w jego wystąpieniach pojawiały się zwroty, które dla nas były odzwierciedleniem wielu kajakowych rozmów przy ognisku.

Rozpoznawaliście je?

Często tak.

A kajakami pływaliście zawsze tą samą trasą?

Nie, nie. Za każdym razem były inne, przy czym później trochę zaczynały się powtarzać. Trasy były opracowywane przez tzw. Admirała, który też rozdzielał role, ustalał, kto płynie kajakiem otwierającym, kto zamykającym. Admirała trzeba było słuchać i nie można było z nim dyskutować.

Czy te wyprawy kajakowe są kontynuowane?

Tak, to jest najpiękniejsze, że one dalej istnieją! Kolejne już – nie wiem – chyba czwarte pokolenie jest tym zafascynowane i entuzjastycznie kontynuuje tradycję. Choć już w zupełnie inny sposób. Myśmy mieli kajaki składane, warunki były trudne, to była cała wyprawa. Największa grupa była z Krakowa. Trasy były najczęściej na Pojezierzach. Podróżowaliśmy pociągami w środku lata, z wielkimi „pakunami” upchanymi w przedziałach i na korytarzach. W ten sposób jechaliśmy całą noc albo i dłużej, a wysiadaliśmy na jakiejś malutkiej stacji, w pośpiechu wyrzucając bagaże na peron, bo pociąg nie zatrzymywał się na długo… Potem przerzucało się te „pakuny” na furmankę z koniem i transportowało w pobliżu rzek, gdzie wreszcie można było się rozpakować, złożyć nasze kajaki i zacząć płynąć. Teraz wypożycza się sztywne kajaki – w miejscu, w którym rozpoczyna się spływ, wszyscy przyjeżdżają samochodami, wszystko jest inaczej. Ale bardzo się cieszę, że to trwa i że jest utrzymana tradycja zapraszania księdza na spływ.

Zatem gdybym chciała wyruszyć na spływ z  moim mężem, mogę dołączyć?

Nie jest to takie łatwe, grupę tworzą ludzie mający jakieś połączenia z tym dawnym zespołem. Nie są to obozy, na które można się po prostu zapisać, ale dołączenie teraz nie jest aż tak trudne jak kiedyś.

Pamiętasz 16 października 1978 roku? Dzień, w którym Wujek został Ojcem Świętym?

Pamiętam. Wcale się nie cieszyłam. Dla mnie to było „nieszczęście”. Wszyscy się radowali, a ja nie mogłam tego przyjąć do wiadomości, mówiłam: „Wujka nam zabierają”. Pamiętam, jak moi rodzice pojechali na mszę inauguracyjną, bo cała grupa jego przyjaciół była zaproszona, by przy nim być wtedy w Rzymie. I ja wtedy powiedziałam, że ja nie chcę żadnego jego zdjęcia jako papieża. Wynalazłam starą fotografię, na której był w czarnej sutannie i poprosiłam, by to właśnie podpisał. Mam ją do dzisiaj, jak wiele innych zdjęć.

Gdy dorosłaś, wyruszyłaś znacznie dalej niż na Mazury…

Mając zaledwie 18 lat wyjechałam z komunistycznej Polski na miesięczny kurs języka angielskiego do Oxfordu. Z miesiąca zrobiły się trzy, potem sześć, aż w końcu prawie dwa lata studiowania języka (i zwiedzania Europy!). Wreszcie zapadła decyzja o powrocie do domu – bilet kupiony był na 19 grudnia 1981 roku. Ogłoszenie stanu wojennego w Polsce i zamknięcie polskich granic na 6 dni przed moim wyjazdem z Wielkiej Brytanii zmieniło na zawsze moje plany i życie. Nie mogłam wrócić i nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. To było dla mnie smutne, bo przez dłuższy czas byłam już poza Polską, tęskniłam, miałam wrócić do Krakowa na Boże Narodzenie, planowałam studiować medycynę… Kontakt z rodzicami, z Polską był ucięty, za to utrzymywałam kontakt z Ojcem Świętym.

Pisaliście listy?

Tak, ale też kontaktowaliśmy się telefonicznie. Wtedy Wujek powiedział mi: „No to przyjedź tutaj”. Zjawiłam się w Rzymie i on bardzo pomógł mi w tamtej sytuacji. Potem dostałam się na medycynę na Uniwersytet Katolicki Sacro Cuore w Rzymie. Dzięki temu mogłam go też widywać bardzo często. Tamte lata przypadły na czas wielu indywidualnych kontaktów z Wujkiem. Często byłam zapraszana na prywatną mszę świętą o 7.00 rano. To były tzw. „siódemki”. Liczyłam je sobie w kalendarzu – och, było ich bardzo dużo. Korzystałam też z prywatnej windy w Watykanie. Zupełnie jak „domownik”, a nie jak gość. Czasami, gdy oglądam w telewizji jakieś relacje z Watykanu, to widzę tę windę i uśmiecham się. Były to też okazje, by przekazać wieści z Polski, z domu, co słychać u moich rodziców, u ludzi ze Środowiska. Jeśli Ojciec Święty był zajęty, to „na szybko” po mszy, a jeśli było więcej czasu, to przy śniadaniu, na którym byli także jego sekretarze, a czasami też inny prywatny gość (z Polski lub nie). W czasie świąt Bożego Narodzenia znowu były kolędy. Watykańskie pomieszczenia były pięknie udekorowane i znowu był śpiewany „Oj Maluśki, Maluśki”. Jeszcze w Polsce, ale zwłaszcza będąc w Watykanie, Wujek dorabiał nowe zwrotki do tej kolędy.

Na poczekaniu?

Tak, na poczekaniu. On był poetą, więc to nie było dla niego – przypuszczam – wielką trudnością… I jak on dodawał te zwrotki, to czasami one dotyczyły także i mnie… Na przykład:

Ale na dzisiaj tego kolędowania, na dzisiaj, to już będzie dosyć

Żebyś mi się sama nie włóczyła, nie włóczyła, po Rzymie po nocy.

(Kolędy, Watykan 22 stycznia 1984, zapiski Jadwigi Wisłockiej-Autet)

I, nota bene, czasami nie wracałam do domu, tylko zostawałam w Watykanie na noc, bo oni uważali, że to jest niebezpieczne, żebym „włóczyła się po Rzymie późną nocą”. To było bardzo rodzinne. On stał się dla mnie taką ostoją w Rzymie, opiekunem, wielkim Wujkiem. Bardzo był zainteresowany tym, co robię, czego się uczę, co się u mnie dzieje. A jednocześnie – przypuszczam – był to dla niego moment normalności, takiego życia, którym nie musiał się stresować, zastanawiać, co powie i jak zostanie to zrozumiane. Wszystko było bardzo prywatne i dlatego większość z tych rozmów chcę zostawić dla siebie.

Twoi rodzice byli też bardzo ważni dla Ojca Świętego…

Mój tata był lekarzem Ojca Świętego, jego przyjacielem, powiernikiem różnych spraw, także prywatnych. Jak Kardynał Wojtyła stał się Ojcem Świętym, to powiedział mojemu tacie: „Ty będziesz moim świadkiem”. Początkowo rozważano nawet, by przenieść tatę do Watykanu, ale nie był na to gotowy. Zdecydowano więc, że będzie jeździł na wyprawy międzynarodowe z Ojcem Świętym. Życie w komunistycznej Polsce z tamtego okresu było bardzo trudne: telefony na podsłuchu, listy cenzurowane, paszportu nie można było trzymać w domu, trzeba go było zdawać i potem stawać w kolejkach, by go odebrać. Tata wyjeżdżał do Włoch na paszporcie polskim, a potem ruszał na wyprawy międzynarodowe na paszporcie watykańskim. Pamiętam taką zabawną sytuację z początku pontyfikatu Jana Pawła II. Byłam w domu w Krakowie, odebrałam dzwoniący telefon i słyszę po drugiej stronie damski głos: „Vaticano, Vaticano”, a ja na to „Nie, pomyłka!” i odłożyłam słuchawkę. Wtedy zamarłam i zorientowałam się, co też najlepszego zrobiłam! Byłam przerażona, ale oczywiście zadzwonili jeszcze raz. Telefon watykański działa w ten sposób, że jest tam centrala, którą obsługują siostry zakonne. To ich głos się słyszy, zanim zostanie połączony właściwy rozmówca.

Dzisiaj pracujesz dla Kościoła katolickiego w Nowej Zelandii. Czujesz jakiś związek między twoim doświadczeniem przyjaźni z Ojcem Świętym a tym, czym się zajmujesz zawodowo? I to jeszcze tutaj, na drugim krańcu świata?

Traktuję to jako przywilej, bogactwo, którym dzielę się z innymi. Wielkie szczęście mnie spotkało i – jak mówię – w życiu nie ma „co-incidence” (z ang. przypadek, koincydencja – red.), a jest God-incidence. Wierzę, że to czemuś musi służyć, że Bóg ma co do tego najlepszy plan. Staram się oddawać to, czym byłam obdarowana przez Wujka, przez moich rodziców i przez bpa Jana Pietraszkę, ks. Adama Bonieckiego, osoby ze Środowiska i innych świeckich, takich jak Jerzy Turowicz. To byli ludzie, którzy inspirowali swoim intelektem, ale i wielką pobożnością.

Ja nie czułam, że byłam przygotowana do tej pracy, ale tutaj panuje dość specyficzna filozofia nowozelandzka, tzw. „can-do-attitude”, czyli: jeśli chcesz, to możesz! Musisz mieć to przekonanie, że dasz radę. A co więcej, ja wierzę, że Bóg jest ze mną zawsze, w każdej sytuacji! W tym przypadku – gdy pracuję dla Kościoła – nie tylko On jest ze mną, ale jest moim – najlepszym, jakiego można sobie wymarzyć – szefem, opiekunem, powiernikiem, natchnieniem i wsparciem.

www.pl.aleteia.org